wtorek, 6 września 2016

15:10 do Traumy

<odgarnia pajęczyny, przecina maczetą pnącza, otwiera okno, zabija bezbronną rodzinę squatujących koboldów>

Ok, trochę to miejsce odwszawiłem po dłuższej nieobecności, więc cytując pewnego jegomościa z Łazarskiego: lecimy z tematem.

Pozwólcie, że opowiem Wam o mojej ostatniej podróży. Nie będzie zdjęć zbiorników wodnych, fotek z lotniska, instagramowego filtra ani zdjęć na których moja morda zasłania 3/4 jakiegoś znanego ze swoich walorów turystycznych obiektu.

Za to mogę obiecać wspaniałą, momentami surrealistyczną podróż na trasie Poznań-Koszalin.

Już sam powód mojej podróży był dosyć dziwny; jechałem na (prawdopodobnie jedną z ostatnich w swoim życiu)... osiemnastkę. Dworzec widzę z okna, pociągi już nie straszą jak kiedyś, blablacar podrożał - wybór padł na transport kolejowy. Zrelaksowany udałem się do poznańskiego chlebaka, zainstalowałem się w iście luksusowym pociągu IC, gdzie niczym cholerny panicz rozlałem swoje cielsko na wygodnym fotelu. Co mogło by pójść nie tak?

Oh, my sweet, summer child.

Śpieszę z odpowiedzią: ciut za dużo różnych rzeczy.

Serdecznie nie cierpię przesiadek. Szczególną niechęcią darzę te, które wymagają ode mnie skoku o tyczce przez 9 i 3/4 peronu żeby w ostatnim momencie wskoczyć do odjeżdżającego pociągu, którego drzwi niczym gilotyna obcinają mi plecak. No ale w 3,5h z Poznania do Koszalina to nadal pieniężna opcja, więc na nią przystałem. Niestety, z przyczyn technicznych do Stargardu dotarliśmy spóźnieni, przez co z 12 minut na przesiadkę zrobiły się dwie.

Nieznacznie osrany, wybiegłem w mało spektakularny sposób z pociągu w poszukiwaniu następnego.

Coś stoi! Kurwa, w którą stronę on jedzie? Ja jebię, no nie widzę. Nie no, to chyba nie ten, jakoś dziwnie wygląda. O, jest na nim wyświetlacz, przewija jakiś tekst. Cośtam cośtam Pierdziszewo Dolne, Koszalin, Wadowice, Prypeć... MATKOBOSKA KOSZALIN, może to ten? No kurwa, nic innego nie stoi. Podbiega jakaś laska, lat około 20.

PSZEPANI A TEN CIAPĄG TO DO KOŻALINA MOŻE HEHE XD ?

"Eee, no tak, oczywiście, a który niby? Ja też tam jadę."

Gdy już skończyła się patrzeć na mnie jak na kretyna, bez żadnych wątpliwości wsiadła do pociągu.

Ah, ileż bym dał, żeby móc teleportować się do tego feralnego momentu. Teleportować się i wyjebać sobie w mordę takiego lepa, jakiego nie sprzedał żaden Sebix żadnemu automatowi bokserskiemu stojącemu przy promenadzie w Mielnie.

No cóż.



Drzwi zamknęły się za mną po jakichś 8 sekundach od momentu, gdy podpisałem wyrok na swoje szczęście tamtego dnia. Ogrom mojego zjebania ukazał się moment później, gdy pociąg ruszył w złą stronę. Pociąg właściwy miał po prostu opóźnienie i zmieniony peron.

Kurwa, rozpaczałem w tamtej chwili bardziej niż ogórek szklarniowy w zakładzie karnym dla kobiet.

Obok mnie stoi ta laska, która tak jak ja "jedzie do Koszalina". Nie miała nawet pojęcia, że jedziemy w piździec nie w tę stronę, że to w ogóle zupełnie inny pociąg. Kogo ja się do kurwy nędzy posłuchałem? Milczałem, bo choć z perspektywy czasu za ten legendarny fuckup winię tylko siebie, wtedy byłem naprawdę ciekaw, czy dam radę jedną ręką zmiażdżyć człowiekowi tchawicę.

Jest! Skapnęła się! Z nieskrywaną radością obserwowałem, jak patrzenie się w telefon zamienia się w nerwowe rozglądanie się, sprawdzanie rozkładu, gwałtowne ruchy, zlanie potem, aż w końcu - w panikę.

Wyciąga telefon, twarz miała przerażoną jak kasjerka w barze sałatkowym, gdy podczas ostatniego żarcia tam poprosiłem o zamianę mango w Sałatce Mango na podwójną porcję czerwonej cebuli.

Dzwoni.

"MISIEK, KURRRRWA, ŹLE POJECHAŁAM!!!111
JA PIERDOLĘ, I CO JA MAM TERAZ ZROBIĆ?!?! GDZIE ON JEDZIE W OGÓLE?!?!"

Na szczęście, lamentów musiałem słuchać tylko kilka minut, bo pociąg opuściłem na najbliższej stacji, oddalonej od Stargardu o jakieś 5 km. No nic, trzeba ogarnąć jakiś powrotny.

Przeszedłem na drugą stronę stacji kolejowej składającej się tylko i wyłącznie z betonu, podchodzę do rozkładu odjazdów i przyjazdów.

2/3 rozkładu urwane, reszta rozryta ostrym narzędziem, nawet nazwa miejscowości była zaklejona przez miejscowe ameby jakimiś kibolskimi wlepkami.

Sprawdzanie rozkładu przez internet odpuściłem sobie, gdy pasek zasięgu w telefonie wykazał -4.

Stać? Iść? Położyć się i rozpłakać? Odgryźć sobie język? Poszedłem.

Po przejściu ~500 metrów "w miejmy nadzieję kierunku Stargardu" na betonową stację podjechał pociąg. Zatrzymał się, wypuścił kilku pasażerów i odjechał. Do Stargardu.

Gdy tak patrzyłem na mój odjeżdżający transport, wkurwienie urosło we mnie do takich rozmiarów, że gdyby moje życie posiadało menu pauzy z opcją "restart", to bym jej bez wahania użył.

Idę jakąś nieutwardzoną drogą. Mijam traktor, las, dzikie wysypisko, zagrodę ze strusiami...

Wait, what?! Ano.





Dogania mnie dwóch rowerzystów po 60-tce.

PANOWIE A TĄ DROGĄ TO DOTRĘ DO STARGARDU?

Rowerzysta A: Nieeeeee, lepiej się wrócić do betonki i odbić w prawo, skąd przyjechaliśmy.
Rowerzysta B: A co Ty Jaśku pierdolisz chłopakowi, niech prosto idzie do skrzyżowania!
Rowerzysta A: No co ja pierdolę jak ty pierdolisz? I co dalej, stopa będzie musiał łapać! On chce na dworzec!
Rowerzysta B: No to kurwa szybciej stopa złapie do centrum, a ty prowadzisz chłopaka przez te kocie łby, jak nas dzisiaj, chuj wie po co!
Rowerzysta A: Kurwa ja ci nie kazałem ze mną jechać, wszyscy betonką jeżdżą normalnie, tylko tobie kurwa pod górkę nie pasuje, jak zawsze kurwa muchy w nosie!
Rowerzysta B: Mi nie pasuje?! To z Tobą dogadać się to kurwa gorzej jak z Niemcem! Niezdecydowany jak baba!
Rowerzysta A: A jebał Cię pies i małe szczeniaczki, w chuju mam to rowerowanie, kurwa! <odjeżdża mocno niepocieszony>

Gdy już przez przypadek zniszczyłem tę mocno tetryczaną przyjaźń, Rowerzysta B uprzejmie mi wytłumaczył, że mam iść 2 kilometry prosto do skrzyżowania, po czym najlepiej łapać stopa. Przeprosił za "starego pedała - jęczybułę", po czym wyruszył w pościg za swoim obrażonym kolegą.

Sorry, betonka. Idę.

O podróży stopem, Stargardzkiej gościnności, "czarnuchach podpalających nam dom we Francji", 150 PLN straty i pociągu-imprezie disco-polo w następnym odcinku. Stay tuned, obczaj fanpejdż, przygotuj się na najgorsze.





niedziela, 8 lutego 2015

Feels & Funs & Noms

Wigilia.

Babcia: a wiesz wnusiu, jakieś dwa miesiące przed śmiercią (listopad 2013) Dziadziuś jak wracał z działki to znalazł takiego żółwika, wiesz? Miałam Ci pokazać, czekaj...
Ja: Żółwika? Masz go przy sobie?
Babcia: Tak, noszę go na szczęście.

Ot, żółwik:


Koteł edition:


~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

Tak na dobrą sprawę to zupełnie nie o tym miał być ten wpis, ale do napisania fajnej fotorelacji z yolo-wyjazdu do Stambułu i Budapesztu zbieram się jak torba bułki tartej do złożenia się z powrotem w rogala. 

Czytaj - chujowo mi idzie. Nie mam pojęcia jak zrobić to w taki sposób, by nie powstał metr sześcienny tekstu a'la zwój znad morza martwego, albo zajebany zdjęciami post niczym profil tej typiary, co zmienia profilowe na fejsie średnio raz w tygodniu. Coś wymyślę. Najprawdopodobniej skończy się na wrzuceniu kilkunastu zdjęć, każde podpisane "xDD" z różną ilością "D". 

Meanwhile, żarcie. I zajebisty koncert. 

Do Poznania przyleciał w zeszłym tygodniu Pan Federico Ágreda, znany głównie jako występujący w bardzo charakterystycznej masce Zardonic. Jeden z jego fajniejszych tracków imho, do tego pierwszy, który w jego wykonaniu słyszałem:




20 złotych kosztowało mnie, by przez prawie 2 godziny słuchać tak srogiego displayu drum'n'bassu, że ocierające się o siebie drobniaki w kieszeni wywołały pożar. Podnietę potęgował fakt, że na koncernie wypiłem siódme, ósme i dziewiąte piwo z dziesięciu tego wieczoru, więc pewnie gość mógłby zagrać Smerfne Hity, a ja i tak miałbym bolesną erekcję. Na szczęście, skonfrontowałem moją opinię z ankietowanymi z Familiady i jednogłośnie stwierdziliśmy: gość zniszczył system, o.




Niestety, nagrane przeze mnie fragmenty jego występu można o kant dupy rozbić, bo było tak niemożebnie głośno, że praktycznie każde nagranie to irytujący jazgot. A szkoda, bo na sam koniec koncertu gość odpalił swoją wersję motywu przewodniego ze Skyrima (!), która po prostu urwała moją niemałą, nerdowatą dupę. Mimo swojej dość gniewnej aparycji bardzo chętnie dawał się fotografować, dzięki czemu walnęliśmy sobie foczersa. Pardon za mój spijaczony, spocony ryj.





~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

GOTUJ Z KAROLEM v 2.0

Ukochany wok ponownie w akcji. W dzisiejszym odcinku:

Dziczyzna w sosie orzechowym z makaronem po skurwysyńsku.
Bardzo uproszczona, pretty much dowolnie modyfikowalna lista składników:

1. Dobre mięso
2. Fancy przyprawy które lubisz
3. Zajebiście dużo orzeszków ziemnych, a jak jesteś leniwą pałą to dobre masło orzechowe
4. Kapusta (!)
5. Por
6. Papryczki chilli
7. Chińska mieszanka warzywna
8. Makaron 
9. Kostka bulionowa

OPCJONALNIE:
10. Prażona cebula na wierzch robi sztos robotę, ale nie trzeba
11. Sezam
12. Sos sambal
13. Czosnek


KROK 1: WYDAJ STRASZNIE DUŻO SIANA W LIDLU.


No dobra, tak właściwie to nie musisz. Obejdzie się bez tego wszystkiego, ale potem nie będziesz mógł bragować, jaki to zajebisty, zafascynowany kuchnią indonezyjską kucharz z Ciebie.

KROK 2: RZUCAJ KURWAMI, ŻE NIE KUPIŁEŚ JEDNAK TEGO MASŁA. ŁUSKAJ ORZECHY Z SEKSOWNĄ POMOCNICĄ PRZEZ 20 MINUT.


But trust me on this one: warto na maksa. Po pierwsze, można je żreć w trakcie łuskania, co choć pierdoli produktywność na łeb, na szyję, jest naprawdę przyjemne, bo to pyszne orzechy. Po drugie: doskonale można kontrolować skład pasty (czy może już masła) orzechowej, bo nikt Ci w fabryce nie wpierdoli do środka oleju albo soli, gdy tego nie chcesz.

KROK 3: WRZUĆ OBRANE ORZESZKI DO BLENDERA I MIEL JE AŻ POCZUJESZ SWĄD PALONEGO KOMUTATORA NA SILNIKU URZĄDZENIA


KROK 4: NIE ŻARTUJĘ, NAPRAWDĘ JE NAPIERDALAJ.


Trwało to ładnych parę minut (aż się paski w pompie grzały), ale podczas mielenia orzeszków ma miejsce jakiś fascynujący proces fizyczno-chemiczny, w efekcie którego pozornie suche jak wiór orzeszki (bez dodawania czegokolwiek!) zamieniają się w papkę. I jest to tak srogie, gęste gunwo, że mógłbym tym dokończyć Kaponierę. Zupełnie przy okazji jest to najlepsze masło orzechowe jakie jadłem w życiu. (skład: 100% orzeszki arachidowe).  

KROK 5: STARCZY TEGO PRZEŻYWANIA, BO ZARAZ PEANUTBUTTERJELLY TIME WJEDZIE, A JEST NAM POTRZEBNE JESZCZE. DOPRAW DRANIA!


Ja wrzuciłem płatki kokosowe, curry, całą papryczkę chilli, czosnek granulowany i łyżkę masła. 

KROK 6: WRZUĆ NA WOKA CZY CO TAM MASZ TKANKĘ MIĘŚNIOWĄ Z DZIKA KTÓREMU NA POLOWANIU ŁEB ODSTRZELIŁ TWÓJ WSPÓŁLOKATOR. A JAK NIE MASZ ALBO JEST CI SMUTNO, ŻE DZIK ZGARNĄŁ CRITICALA, TO KUP INNE MIĘSO, KTÓREGO LOS JEST CI NIEZNANY I PRZEZ TO MOŻNA JE BEZKARNIE WPIERDALAĆ, A POTEM BÓLDUPCZYĆ SIĘ NA STRZELANIE DO INNYCH ZWIESZONTEK. HIPOKRYTO.


Z powodzeniem da tutaj radę truchło jakiejkolwiek jadalnej żywej istoty. Zwykła wieprzowina/kurczak będzie też spoko.

KROK 7: PORA NA PORA


Pokrój też drobno kilka papryczek chilli i ząbek czosnku.

KROK 8: WYMIESZAJ WSZYSTKO & KONTYNUUJ OBRÓBKĘ TERMICZNĄ FOR THE GLORY OF SATAN


Dodaj jeszcze sambal. I sezam. And all that shit na który masz ochotę.

\

KROK 9: POPROŚ O POMOC SEKSOWNĄ WIEDŹMINKĘ 


KROK 10: PAMIĘTASZ PASTĘ Z ORZECHÓW?


To dobrze, ona też pamięta, jak ją bezlitośnie mieliłeś. Potworze. To teraz wlej do niej półtora kubka bulionu i dokładnie wybełtaj. Postaraj się tego nie wyżreć przez wrzuceniem na wok. A będzie ciężko, bo pyszny skurczybyk. Ok, dodaj to do mięsiwa i mieszaj. 

KROK 11:  MIESZAJ, BO SIĘ PRZYPALA!


KROK 12:  DODAJ ŁADNIE POKROJONĄ KAPUSTĘ. 


Nie ma "że nie lubię", "mam super hardokorową alergię", "nie pasuje mi to tutaj" albo inne "mam traumę bo kapusta zabiła mi kiedyś matkę". Kapusta ma być i chuj, pasuje tu doskonale. Haczyk: danie jest już właściwie gotowe; kapusta ma się w nim ładnie wygrzać, a nie zamienić w bigos. Nie gotuj już tego.

KROK 13. DODAJ WYWROTKĘ WCZEŚNIEJ UGOTOWANEGO MAKARONU. TYLKO LITOŚCI, ŻEBY TO NIE BYŁY KOKARDKI, RURKI, CZY INNE KURWA LITERKI. 


KROK 14: MIESZAJ TAK DŁUGO, AŻ DANIE ZACZNIE SIĘ NA CIEBIE PATRZEĆ I NAWOŁYWAĆ DO PRZEJŚCIA NA PASTAFARIANIZM.


Po uzyskaniu konsystencji Latającego Potwora Spaghetti danie warto jeszcze trochę podgrzać, jeśli makaron był zimny. Uwaga, bo można go w tym momencie łatwo rozgotować, a to by zhańbiło Twoją osobę na arenie międzynarodowej.

KROK 15: POSYP POSZATKOWANYM POREM I PRAŻONĄ CEBULĄ.


Po pierwsze: bo możesz; a po drugie, ratuje to trochę wizualną stronę wyglądającego jak wysrane dania. 

KROK 16: ZJEDZ WIADRO + 3 DOKŁADKI, UMRZYJ 10 MINUT PÓŹNIEJ NA MIAŻDŻYCĘ, ALE ZA TO SZCZĘŚLIWY.


...et voilà!

Do zobaczenia w następnym odcinku. Meanwhile, w przypływie czułości możesz polajkować fanpage.




poniedziałek, 8 grudnia 2014

Bo on kocha nasz kraj.


Chyba powininienem założyć osobnego bloga na smaczki z roboty, tym razem chociaż krótko:

Przychodzi klientka, ogląda legendarne już Wielkie Mikroby. Do rąk wpadła jej, ekhem, wścieklizna.

-Ooo, wścieklizna. Ostatnio moją córkę pogryzł pies sąsiadki. Córka była na spacerze z naszym jamnikiem, broniła go, wie Pan. Poszłam do sąsiadki i mówię jej, że nie wolno puszczać luzem psów, szczególnie tak dużych. A już tym bardziej bez kagańca, takie prawo mamy. Na co ona do mnie:

"Żyjemy w kraju w którym prawo pozwala na mordowanie nienarodzonych dzieci. Dlatego nie interesuje mnie jakiś zapis który mówi o tym, jak mam obchodzić się z własnym psem!"



Zadzwoniłam po policję oczywiście, przyjechali i szmacisko dostało mandat!

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

-Mamusiu, mamusiu, a dlaczego piesek mnie pogryzł?
-Ponieważ żyjemy w kraju, którego prawo pozwala na zabijanie nienarodzonych dzieci, w związku z czym Pani Kowalska w piździe ma co robi jej pies.
-A-a-ale Mamusiu, nie rozu....
-Żeby kózka nie skakała, to by kwiecień-plecień chuj Ci w dupę. Chłopak, dziewczyna, normalna rodzina!!!11 
-Ma-ma-mamusiu, ale...
-Wypierdalaj z Polski.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Długo nosiłem się z zamiarem wprowadzenia tego do bloga, but hell, w końcu bomogę. Uwaga, dział kulinarny! 

Nie przecieraj oczu ze zdumienia, jakiś rok temu gotowanie naprawdę dołączyło do listy moich hobby. Podobno wychodzi mi to całkiem nieźle. Wprowadziłem do kuchni (momentami wręcz patologiczną) potrzebę eksperymentowania i ku mojemu zaskoczeniu ma to nawet ręce i nogi. Co ciekawe, jestem pod tym względem stuprocentowym samoukiem; na koncie mam już kilkadziesiąt pozycji po których nie tylko nikt nie umarł ani nie zasrał się na śmierć, ale także - uwaga!- nie narzekał. Zimne przekąski, pieczenie, kurczak na milion sposobów, zupy-kremy, dania z parowaru, makarony, pasty, sałatki, inne bzdety i szeroko pojety ResztCon. Zakup blendera, parowaru i woka był świetną decyzją która nie tylko pozwoliła podexpić skilla, ale także zaoszczędzić hajs i schudnąć, o. Profit! W dzisiejszym odcinku, Bami Goreng Po Cebulacku z Woka:

<obvious inspiracja modnymi ostatnio wulgarnymi przepisami i starymi jak świat obrazkami z 4chana w stylu "look at this beautiful motherfucker.">

(zdjęcia można powiększać)

1. Kup żeliwnego woka. Najlepiej od koleżanki, której rodzice nie chcą już na niego patrzeć, bo od lat obrasta kurzem na szafie. Najlepiej za 20 złotych, lol. Do smaku można dorzucić klucz morsa zamiast uchwytyu.


2. Pokrój warzywa tak, jakby robiła by to opętana przez szatana rozdrabniarka do gałęzi chcąca sprawić im ból:



3. Wsyp do woka 3 różne mieszanki ważyw, bo możesz. Włącz palnik pod wokiem na "wpierdol mode".


4. Dolej autorskiej, zmielonej w blenderze, sekretnej mieszanki przypraw składającej się z oleju, wody, kostki rosołowej i pierdyliona ziół i przypraw które wysypały sie w szafce dwa lata temu.


5. Niezmiennie poddając naczynie obróbce termicznej, zawartość garnka wyjeb do woka jak jehowych za drzwi.


6. Kurwa, kolorowo jak w sylwestra! O 4 nad ranem. W kiblu.


7. Ugotuj w oliwie, przyprawach oraz przyprawach (nie zapomnj o przyprawach!) coś, co kiedyś było kurczakiem, a teraz nie żyje. Dodaj w trakcie smażenia czosnku, bo ubzdurałem sobie, że tak jest najlepiej. Napełnij powietrzem usta wypychając policzki, po czym o dodawanym czosnku powiedz jak Makłowicz: "Niech zarumieni się jak dziewica w noc poślubną". Nie zapomnij zesrać się w trakcie conajmniej 2 razy.


8. Oooo taaaak, kurwa.


9. Wjeb tonę makarony tagliatele. Done! Żarcie tak doskonałe i tak go dużo, że ma własną pierdoloną anomalię grawitacyjną. 


10. Żeżryj i umieraj popijając Chateau de Kadarka, rocznik 2015.



FIN


Jak polajkujesz fanpage, to zrobię Ci spodnie.

czwartek, 20 listopada 2014

Mojżesz, dla przyjaciół Hajs Podróżny.

~z pamiętnika studenta pracującego w anglojęzycznej księgarni 2.0~

1) Ekspres do kawy. Ah, popatrz Stary, znowu o Tobie. Trudno się tak naprawdę dziwić, jesteśmy w końcu ze sobą tak blisko. Dzięki napisom na Twoim blaszanym, błyszczącym obliczu dowiedziałem się, że jesteś adoptowany (wynajmowany od firmy dostarczającej wodę), a Lavazza miał na imię Luigi. The more you know.

Niestety, nie zawsze jest tak kolorowo jak na Łazarskim. Nikt na świecie nie parzy kawy dłużej niż ten urodzony z bezmózgowiem nieślubny syn RoboCopa z Terminatorem. Tym bardziej, że cieknie, a więc część wrzątku z jego elektroniczno-hydraulicznych trzewi ląduje w zbiorniku na zużyte kapsułki, czym doprowadza mnie do szewskiej pasji, bo muszę regularnie te ścieki wyrzucać. To, co tam powstaje wykręca momentami mordę jak wizyta w samobieżnym kiblu Przewozów Regionalnych: ciepło+fusy+woda+weekend = ouch.mp3. Z przerażeniem zaglądam do rezerwuaru, którego to zawartość czasami złowrogo na mnie łypie i mówi "mama".

2) Dwa posty temu pisałem o klientce, która jako swój adres podała mi "I live in Bydgoszcz". 

Ja się pośmiałem, Wy się pośmialiście, po czym sam zjebałem tak bardzo, że gdyby istniało z tego nagranie na YT, to goniło by Wardęgę w ilości wyświetleń.

Dziewiąta rano. Właśnie siorbię kawę którą do kubka wysikał mi Luigi. Z tego co pamiętam, dość dodupnie spałem tej nocy. Z powolnego letargu zakłócanego tylko rytmicznymi klikami myszy komputerowej wyrywają mnie otwierane drzwi wejściowe, które z łoskotem uderzają w o wiele za duży dzwonek zamontowany nad framugą. Kurwa, równie dobrze mogły by detonować granat; ich dźwięk jest równie przyjemny co hamujący pociąg wypełniony samicami Wookich rodzących wuwuzele.

Wchodzi znany mi klient. Spoko gość, pulchny nowojorczyk o arabskich korzeniach, jak zwykle na wiecznym wyjebaniu. Ubrany w dresy, głupawego snapbacka, na uszach słuchawki z których słyszę jakieś przebijające się hi-haty ze starej techniawy. Jakieś 15 minut wybiera, pyta się mnie o różne rzeczy, bo czym koniec końców decyduję się na dwie książki. Pyta się jak mam na imię. Odpowiadam mu, chcę zapytać o to samo, ale przerywa mi jego dzwoniący telefon. W międzyczasie finalizuję transakcję, a gość kończy rozmawiać.

Ja: Cash or card?
On: Card, I don't have enough money on me.

Gość podaje mi swoją kartę. Biorę ją do ręki, odwracam, sprawdzam datę ważności i jak zwykle z ciekawości czytam imię.

Znakomita część naszych klientów to obcokrajowcy, niektórzy o bardzo egzotycznych, trudnych do wypowiedzenia imionach. Spoglądam się na gościa i pytam:

-How should I pronounce your name? Czrewor? Czrawel?

Typ patrzy się na mnie z niedowierzaniem. Kilka dobrych sekund patrzymy się sobie w oczy, buforuję, w międzyczasie na moim czole wyrasta coś takiego:


On: Moses. Or Mo. Or Travel Money, for friends.

Yep, I did that.

3). Wielkie mikroby. Handlujemy pluszakami przedstawiającymi różne mikroby, wirusy, bakterie i inny syf. Jakimś cudem sprzedają się jak ciepłe bułeczki, mimo wysokiej ceny. Mowa o czymś takim:

Kupują to zazwyczaj studenci medycyny, lekarze i farmakolodzy, chyba tylko po to, by móc powiedzieć coś w stylu "na urodziny Grzesiek dostał ode mnie HIV xDDDD". Z przyczyn oczywistych zapas małych, mięciutkich wirusów Ebola w ostatnich czasach wyprzedał się na pniu. 

W każdym razie, autorzy Giant Microbes stwierdzili, że będą kuć żelazo póki gorące, i oprócz nerdów w kitlach zarobią także na nerdach z pryszczami i zarostem na szyi. Głupie to jak but, moim skromnym zdaniem, ale do sprzedaży wprowadzili (uwaga!) wirusy komputerowe.

Nie mam pojęcia, skąd wytrzasnęli ich wygląd, albo inaczej: co palili wymyślając go. Jedno jest pewne: płakałem ze śmiechu, gdy je wypakowywałem. 

Dobra, zacznijmy lajtowo. Uwaga, Panie i Panowie... <werble>
KOŃ TROJAŃSKI.

oraz jego wersja w breloku:


Nie wiem co to jest, ale wygląda jak produkt miłości grabi z oponami. Swoim beznamiętnym spojrzeniem wywołał u mnie szczerego heheszka. Za to jego kuzyn Robak po prostu mnie zatomizował; Panowie designerzy,

CO_WYŚCIE_KURWA_MYŚLELI.


Przez przypadek dostaliście wagon chińskich sex toyów, które jakiś geniusz postanowił po drobnych przeróbkach spieniężyć, czy serio Waszą inspiracją do zaprojektowania Robaka był jebany korek analny?


Nie no, rewelacja, brelok do kluczy z funkcją wsadzenia go sobie w dupę. How practical! A może to ja po prostu jestem zboczony? 

Ale nie. Potem przyszedł czas na pluszową wersję Robaka. W tym momencie autentycznie rozbolała mnie przepona. Czy to jest efekt jakiegoś przegranego zakładu, czy może jednak teoria zagubionego wagonu nie jest wcale taka głupia?


Jedno jest pewne - przedstawiciele firmy produkującej Fleshlighty już szykują pozew.


Dotarłeś tu? Bardzo mi miło, naprawdę. Jak już tak dobrze Ci idzie, to możesz w przypływie szczodrości polajkować fanpejdż, albo chociaż zostawić komentarz. 


BONUS:



Zszywaczozaurus Rex (Japierdolia Chujebbi)

poniedziałek, 20 października 2014

Serio? JA to napisałem?


A właśnie, że tak, prawie pięć lat temu. 


Kupa tekstu, do tego tak nerdzkiego, że nie będę jej tu wpychał na siłę.

Jeśli jesteś komputerowym oldboyem, CD-Action jest Ci tematem znanym, a gry zapomniane/szpetne/stare zamiast pogardliwego prychnięcia prędzej wywołują łezkę w oku, zapraszam na stronę 31.


Good times. Trochę żałuję, że nie pisałem potem nic więcej, z drugiej strony mój tekst załapał się na ostatnie podrygi dobrego Action Maga, który w konwulsjach ducha wyzionął niedługo później.


Fun fact: ten .pdf wylądował na płycie dołączonej do czasopisma o nakładzie 135.000 egzemplarzy.


Właściwie to niewiele się zmieniło; zdania ciut dłuższe, bełkot jakby cięższy, wszędzie ten jebany festiwal słowa "festiwal" i jeszcze se fejsa panicz pierdolony założył:

https://www.facebook.com/bomogeblogspot

środa, 15 października 2014

i live in bydgoszcz

~z pamiętnika studenta pracującego po godzinach w anglojęzycznej księgarni~

1) Kawa z ekpresu jest pyszna, ale ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, okazało się, że kubek po umyciu przed wstawieniem do ekspresu zdecydowanie lepiej jest WYPŁUKAĆ, . "Nieźle się dziś spieniła, chyba w końcu odkamienili ekspres". Ale żeby miętowy, słony posm- FFFFFFFFFFUUUUUUUUUUU-


2) Nie każdy posiadacz pięknego, nordyckiego imienia Gunnar cieszy się, gdy sprzedając mu książki mówię mu, że w Niezniszczalnych był Gunnar Jensen, grany przez Dolpha Lundgrena, i że był zajebisty, i że strzelał. Przeklęte lekarskie wannabee, ten człowiek ma doktorat z chemii obroniony na MiT. Peasants.


3) Tak jak wyżej wymieniony Gunnar, Norwegowie to około połowa klientów miejsca, gdzie pracuję. Właściwie robią to wszyscy posługujący się jakimś egzotycznym językiem, ale akurat mieszkańcy Półwyspu Skandynawskiego są w tym wyjątkowo bezczelni. O co chodzi? 

Ano, chodzi o jawny i zupełnie nieskrywany code-switching. Zawsze, gdy przychodzą w grupie, prędzej czy później (szczególnie w momencie, gdy podaję cenę) zmieniają język na ojczysty, prawdopodobnie żebym nie słyszał tego, że drogo, że mam krzywy ryj, że ile ten chuj sobie zażyczył, że u pirata będzie taniej, a w ogóle to lepiej ściągnąć z chomikuj. Zawsze, gdy taka sytuacja ma miejsce, patrzę się na nich z uśmiechem, wstukuję coś w komputerze, okazjonalnie zderzę się z nimi wzrokiem. Czasami nabierają wątpliwości: czy ten gość nas aby na pewno nie rozumie? Oczywiście, że NIE rozumiem tego festiwalu litery "h" you people call a language. Ale tego nie musicie wiedzieć.

Jedna rzecz jednak sprawia mi ogromną radość - rzucenie im na odchodne, wypowiedzianego poprawnie fonetycznie i gramatycznie "DO WIDZENIA!" po norwesku, czyli melodycznego "hade bra", które zaciągnąłem gdzieś z internetów. Niektórzy się uśmiechają i cieszą. Natomiast absolutnie bezcenne jest przerażenie w oczach tych, którzy pierdolili mi nad biurkiem rzeczy, których nie chciał bym usłyszeć jako istota ludzka, tudzież pracownik miejsca, którego politykę głośno werbalizują. Najśmieszniejsze były 3 niebrzydkie, ale zdecydowanie zbyt hałaśliwe i zbyt "flashy" laski, które przyszły i 90% czasu spędziły na głośnych rozmowach i śmiechach w swoim języku. Ich reakcja na moje "do widzenia" z szelmowskim uśmiechem: OMAAJGOOOOOOOOOTTTTTT...! + pisk, purpura na twarzy i szeroko pojęta teleportacja. Hehe. 



4) Może i moja babcia na mikrofalówkę mówi "cieplarka" i 2 lata uczyła się pisania smsów, ale goddamit, w porównaniu z niektórymi klientami to błyszczy skillami jak haker na usługach pentagonu. Dzwoni telefon, klientka nie umie obsłużyć sklepu online, mówi potwornie łamaną angielszczyzną i ogólnie to jestem pod ogromnym wrażeniem tego, że jest w stanie samodzielnie oddychać. Kilka kwiatków:

- próbuję podyktować jej maila: "allright, now the at-sign"... I shit you not, wytłumaczenie jej czym do kurwy nędzy jest MAŁPA, jak ją wyprodukować, znaleźć i ogarnąć życie zajęło mi jakieś kilka minut.

-klientka dyktuje mi maila, literując: 
- "R, like Robert, E, like elephant, B, like.... <lag> <more lag> like dog!!"
- Like dog?!
- Yes, like dog.
- B? Like dog???
- Yes. 
- Maybe more like Barbara?
- No, like dog!
- ...

Po grzecznym uświadomieniu jej, że dog rozpoczyna się na literę d, nie b, klientka przyjeła moją wersję. Zaraz potem wysłała mi dane do wysyłki.

-klietka dzwoni co 5 minut pytając, czy podyktowany w wielkich bólach adres mailowy i pchnięte w jego kierunku 6 maili wreszcie dotarły. Gwałcę klawisz F5, maila brak. Dzwoni ponownie za 10 minut. Okazało się, że nie była podłączona do internetu, dlatego żaden mail od niej nie wyszedł i każdy wysypał error, ale nie wiedziała, co on oznacza.

- finally, jest i mail. Patrzę na adres do wysyłki i nie wierzę_jebanym_oczom:

Imię i Nazwisko
<podany mail, wysłany z tego samego maila>
numer telefonu
i live in bydgoszcz




i live in bydgoszcz

i live in bydgoszcz

i  l i v e   i n   b y d g o s z c z

Już, kurwa, wysyłam paczkę z jebitnym napisem BYDGOSZCZ, zostawią ją w ratuszu albo w geograficznym środku miasta. Siema Bydgoszcz, słuchaj, nie przyszła jakaś paczka? No, był gość z UPSu, zostawił coś portierowi koło blachy z nazwą miasta na wieździe, ogarniesz? Tak, dzięki Stary, lecę.

A może polub fanpage? https://m.facebook.com/bomogeblogspot


wtorek, 7 października 2014

Wrzesień

Wiesz stary, właściwie to nadal nie wiem, czy wolałbym, żebyś pozostał w niebycie przełożonej kartki kalendarza naściennego, czy może wrócił na chwilę i przypomniał mi, że jednak miałeś miejsce.


Wkurwiałeś mnie niemiłosiernie momentami; miałem Cię dosyć to the point, że jakbyś nagle stanął w ogniu, to zastanawiałbym się dobrych parę minut, czy ugasić Cię wodą, czy podlać benzyną.



Trzynasty września, moje urodziny. Wesoła gromadka bliskich mi ludzi po raz kolejny nie zawiodła. Przyszli, wypili ze mną przemysłowe ilości alkoholu, wdeptali chipsy w dywan, a potem zostawili z tym syfem. 10/10 would party again. Dostałem także najlepsze, najbardziej spersonalizowane prezenty na świecie; żaden generic shit z Flo. This girl http://smallergod.deviantart.com/ i stojąca za tym ekipa spiskowców are fucking amazing. Było ich jeszcze trochę, ale gify wrzuca mi się tu fatalnie, tak samo jak szerokie, horyzontalne obrazki. Anyway, oto level milion artwork, który dostałem na koszulce. I live for this shit <3





Nastrój zepsuł mi trochę codename: Janusz, który następnego ranka, gdy kaca miałem jak Pałac Kultury, zgwałcił dzwonek, po czym oznajmił, że moi opuszczający imprezę goście "rozkradli kwiatki". Faktycznie ubyło kwiecia, które jego całkiem ogarniająca małżonka rozstawiła na korytarzu przy windzie. Nijak jednak nie mogę pojąć, skąd w głowie tego człowieka narodził się niczym pierdolony Uruk-hai z rzeki gówna pomysł, że moi a) nawaleni b) dorośli c) kulturalni d) spieszący się na nocny transport e) zrelaksowani goście mieli by ochotę grabnąć pod pachę jego zasuszone, parchate badylodendrony czy inne kwiaty paproci i z dziką radością spierdolić z tak wspaniałym łupem w siną dal. Get your shit together.

Anyway, obroniłem się.


3 lata, plus jeden nadprogramowy rok. Niepewność i powątpiewanie, że kiedykolwiek to gówno dojdzie do skutku. Tak sroga sinusoida porażek i sukcesów, że w międzyczasie mógłbym startować na fizykę, czy też matmę. Dopiąłem to, jakimś cudem. Obydwie kostki skręcone jakieś siedemnaście razy podczas festiwalu lecących mi pod nogi kłód, które w znakomitej większości załatwiłem sobie sam. Reszta to biurokratyczne szambo i nieboniemizm nieprzychylnych. Funny shit, że do samego końca nie wierzyłem, że może to mieć kiedykolwiek miejsce. Wychodząc z sali, po tym jak chwilę temu dłoń podczas nadawania tytułu zawodowego uścisnął mi prof dr hab super hiper, nie miałem zielonego pojęcia, czy to sen, czy morze Fanty. Wyjść z budynku, wcisnąć guzik na detonatorze a'la "cool guys dont look at explosions", czy paść na kolana i skasztanić się w majty ze szczęścia? Wrześniu, ah wrześniu, cóżeś Ty za Pani.


Adoptowaliśmy z dziewczyną kota. Roczny pokracznik w kolorze czarno-szylkretowym. Szorstkie futro, eks-mama, od- masakrowana, robaczona & ratowana. Feels good, polecam. Dobry kompan. 


Co nie zmienia faktu, że mała dziwka w ramach bycia ciężko przestraszoną wgramoliła się pod zabudowaną wannę; szukanie kota zajęło pół dnia, a na moją akcję wyciągnięcia jej z tych kazamatów nienawiści zużyłem całą zasraną manę. Z radości, że ją wydobyłem, miałem ochotę ukręcić jej łeb. Przez sekundę. Zdjęcie zrobione na teleskopowym wysięgniku zwanym dalej ramieniem, wsadzonym w festiwal budowlanej fuszery, zwanej dalej obrzydliwą klapą dającą dostęp do syfonu.



Zająłem drugie miejsce w konkursie jedzenia ostrego żarcia. Biorąc pod uwagę ostrość potraw (w skali scoville'a Tabasco ma około 6.000, piąty etap konkursu miał około 2.000.000, do the math), jestem całkiem zadowolony z efektu końcowego. Oddałem pierwsze miejsce, czego z perspektywy czasu odrobinę żałuję. Z drugiej strony, miejsce pierwsze i bodajże piąte lokal opuściły w światłach nie fleszy, a koguta na dachu karetki. Ja po prostu porzygałem się w domowym zaciszu, do którego dotarłem na własnych, choć ciut galaretowatych nogach.


Tak czy inaczej, paliło jak skurwiel. Tego dnia dostałem tylko 3 copypasty o jedzeniu ostrego żarcia. Swoją drogą, chyba wyleję na nią wiadro pomyj na łamach tego bloga. 

Dostałem się na specjalizację tłumaczeniową - konferencyjną. 8 osób na rok. Shit is awesome, ale cieszy mnie w taki sam sposób, co mój licencjat. The sacrifices were too high, lol. Dużo pracy przede mną, ale gdzieś za horyzontem, niczym "zespół R znowu błysnąąąąą-" miga mi ta wizja, że wreszcie, po 4 latach, zacznę robić na tym wydziale coś, co mnie interesuje. Hope it was worth the fucking wait.

Starczy tego shitstormu uczuć ambiwalentnych; jeśli tu dotarłeś - dziękuję, serio. Powiedziano mi, że fejsbuk jest całkiem skuteczną metodą na dotarcie do trochę szerszego grona, co nie ukrywam, brzmi fajnie. Jeśli masz ochotę znosić te niespecjalnie częste powiadomienie w feedzie czy też na wallu: polajkuj, a może później stracę do tego zapał ;) Fanpejdż jest mocno eksperymentalny, toteż nie widzi mi się na chwilę obecną promowanie go poprzez swój własny profil. Tylko tu będzie na razie link do niego, lets see how many people made it that far. Absolutnie nic tam na razie nie ma, ale jeśli będzie to miało ręce i nogi - na pewno to ogarnę. Give it a chance ;-)