poniedziałek, 8 grudnia 2014

Bo on kocha nasz kraj.


Chyba powininienem założyć osobnego bloga na smaczki z roboty, tym razem chociaż krótko:

Przychodzi klientka, ogląda legendarne już Wielkie Mikroby. Do rąk wpadła jej, ekhem, wścieklizna.

-Ooo, wścieklizna. Ostatnio moją córkę pogryzł pies sąsiadki. Córka była na spacerze z naszym jamnikiem, broniła go, wie Pan. Poszłam do sąsiadki i mówię jej, że nie wolno puszczać luzem psów, szczególnie tak dużych. A już tym bardziej bez kagańca, takie prawo mamy. Na co ona do mnie:

"Żyjemy w kraju w którym prawo pozwala na mordowanie nienarodzonych dzieci. Dlatego nie interesuje mnie jakiś zapis który mówi o tym, jak mam obchodzić się z własnym psem!"



Zadzwoniłam po policję oczywiście, przyjechali i szmacisko dostało mandat!

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~

-Mamusiu, mamusiu, a dlaczego piesek mnie pogryzł?
-Ponieważ żyjemy w kraju, którego prawo pozwala na zabijanie nienarodzonych dzieci, w związku z czym Pani Kowalska w piździe ma co robi jej pies.
-A-a-ale Mamusiu, nie rozu....
-Żeby kózka nie skakała, to by kwiecień-plecień chuj Ci w dupę. Chłopak, dziewczyna, normalna rodzina!!!11 
-Ma-ma-mamusiu, ale...
-Wypierdalaj z Polski.

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~


Długo nosiłem się z zamiarem wprowadzenia tego do bloga, but hell, w końcu bomogę. Uwaga, dział kulinarny! 

Nie przecieraj oczu ze zdumienia, jakiś rok temu gotowanie naprawdę dołączyło do listy moich hobby. Podobno wychodzi mi to całkiem nieźle. Wprowadziłem do kuchni (momentami wręcz patologiczną) potrzebę eksperymentowania i ku mojemu zaskoczeniu ma to nawet ręce i nogi. Co ciekawe, jestem pod tym względem stuprocentowym samoukiem; na koncie mam już kilkadziesiąt pozycji po których nie tylko nikt nie umarł ani nie zasrał się na śmierć, ale także - uwaga!- nie narzekał. Zimne przekąski, pieczenie, kurczak na milion sposobów, zupy-kremy, dania z parowaru, makarony, pasty, sałatki, inne bzdety i szeroko pojety ResztCon. Zakup blendera, parowaru i woka był świetną decyzją która nie tylko pozwoliła podexpić skilla, ale także zaoszczędzić hajs i schudnąć, o. Profit! W dzisiejszym odcinku, Bami Goreng Po Cebulacku z Woka:

<obvious inspiracja modnymi ostatnio wulgarnymi przepisami i starymi jak świat obrazkami z 4chana w stylu "look at this beautiful motherfucker.">

(zdjęcia można powiększać)

1. Kup żeliwnego woka. Najlepiej od koleżanki, której rodzice nie chcą już na niego patrzeć, bo od lat obrasta kurzem na szafie. Najlepiej za 20 złotych, lol. Do smaku można dorzucić klucz morsa zamiast uchwytyu.


2. Pokrój warzywa tak, jakby robiła by to opętana przez szatana rozdrabniarka do gałęzi chcąca sprawić im ból:



3. Wsyp do woka 3 różne mieszanki ważyw, bo możesz. Włącz palnik pod wokiem na "wpierdol mode".


4. Dolej autorskiej, zmielonej w blenderze, sekretnej mieszanki przypraw składającej się z oleju, wody, kostki rosołowej i pierdyliona ziół i przypraw które wysypały sie w szafce dwa lata temu.


5. Niezmiennie poddając naczynie obróbce termicznej, zawartość garnka wyjeb do woka jak jehowych za drzwi.


6. Kurwa, kolorowo jak w sylwestra! O 4 nad ranem. W kiblu.


7. Ugotuj w oliwie, przyprawach oraz przyprawach (nie zapomnj o przyprawach!) coś, co kiedyś było kurczakiem, a teraz nie żyje. Dodaj w trakcie smażenia czosnku, bo ubzdurałem sobie, że tak jest najlepiej. Napełnij powietrzem usta wypychając policzki, po czym o dodawanym czosnku powiedz jak Makłowicz: "Niech zarumieni się jak dziewica w noc poślubną". Nie zapomnij zesrać się w trakcie conajmniej 2 razy.


8. Oooo taaaak, kurwa.


9. Wjeb tonę makarony tagliatele. Done! Żarcie tak doskonałe i tak go dużo, że ma własną pierdoloną anomalię grawitacyjną. 


10. Żeżryj i umieraj popijając Chateau de Kadarka, rocznik 2015.



FIN


Jak polajkujesz fanpage, to zrobię Ci spodnie.

czwartek, 20 listopada 2014

Mojżesz, dla przyjaciół Hajs Podróżny.

~z pamiętnika studenta pracującego w anglojęzycznej księgarni 2.0~

1) Ekspres do kawy. Ah, popatrz Stary, znowu o Tobie. Trudno się tak naprawdę dziwić, jesteśmy w końcu ze sobą tak blisko. Dzięki napisom na Twoim blaszanym, błyszczącym obliczu dowiedziałem się, że jesteś adoptowany (wynajmowany od firmy dostarczającej wodę), a Lavazza miał na imię Luigi. The more you know.

Niestety, nie zawsze jest tak kolorowo jak na Łazarskim. Nikt na świecie nie parzy kawy dłużej niż ten urodzony z bezmózgowiem nieślubny syn RoboCopa z Terminatorem. Tym bardziej, że cieknie, a więc część wrzątku z jego elektroniczno-hydraulicznych trzewi ląduje w zbiorniku na zużyte kapsułki, czym doprowadza mnie do szewskiej pasji, bo muszę regularnie te ścieki wyrzucać. To, co tam powstaje wykręca momentami mordę jak wizyta w samobieżnym kiblu Przewozów Regionalnych: ciepło+fusy+woda+weekend = ouch.mp3. Z przerażeniem zaglądam do rezerwuaru, którego to zawartość czasami złowrogo na mnie łypie i mówi "mama".

2) Dwa posty temu pisałem o klientce, która jako swój adres podała mi "I live in Bydgoszcz". 

Ja się pośmiałem, Wy się pośmialiście, po czym sam zjebałem tak bardzo, że gdyby istniało z tego nagranie na YT, to goniło by Wardęgę w ilości wyświetleń.

Dziewiąta rano. Właśnie siorbię kawę którą do kubka wysikał mi Luigi. Z tego co pamiętam, dość dodupnie spałem tej nocy. Z powolnego letargu zakłócanego tylko rytmicznymi klikami myszy komputerowej wyrywają mnie otwierane drzwi wejściowe, które z łoskotem uderzają w o wiele za duży dzwonek zamontowany nad framugą. Kurwa, równie dobrze mogły by detonować granat; ich dźwięk jest równie przyjemny co hamujący pociąg wypełniony samicami Wookich rodzących wuwuzele.

Wchodzi znany mi klient. Spoko gość, pulchny nowojorczyk o arabskich korzeniach, jak zwykle na wiecznym wyjebaniu. Ubrany w dresy, głupawego snapbacka, na uszach słuchawki z których słyszę jakieś przebijające się hi-haty ze starej techniawy. Jakieś 15 minut wybiera, pyta się mnie o różne rzeczy, bo czym koniec końców decyduję się na dwie książki. Pyta się jak mam na imię. Odpowiadam mu, chcę zapytać o to samo, ale przerywa mi jego dzwoniący telefon. W międzyczasie finalizuję transakcję, a gość kończy rozmawiać.

Ja: Cash or card?
On: Card, I don't have enough money on me.

Gość podaje mi swoją kartę. Biorę ją do ręki, odwracam, sprawdzam datę ważności i jak zwykle z ciekawości czytam imię.

Znakomita część naszych klientów to obcokrajowcy, niektórzy o bardzo egzotycznych, trudnych do wypowiedzenia imionach. Spoglądam się na gościa i pytam:

-How should I pronounce your name? Czrewor? Czrawel?

Typ patrzy się na mnie z niedowierzaniem. Kilka dobrych sekund patrzymy się sobie w oczy, buforuję, w międzyczasie na moim czole wyrasta coś takiego:


On: Moses. Or Mo. Or Travel Money, for friends.

Yep, I did that.

3). Wielkie mikroby. Handlujemy pluszakami przedstawiającymi różne mikroby, wirusy, bakterie i inny syf. Jakimś cudem sprzedają się jak ciepłe bułeczki, mimo wysokiej ceny. Mowa o czymś takim:

Kupują to zazwyczaj studenci medycyny, lekarze i farmakolodzy, chyba tylko po to, by móc powiedzieć coś w stylu "na urodziny Grzesiek dostał ode mnie HIV xDDDD". Z przyczyn oczywistych zapas małych, mięciutkich wirusów Ebola w ostatnich czasach wyprzedał się na pniu. 

W każdym razie, autorzy Giant Microbes stwierdzili, że będą kuć żelazo póki gorące, i oprócz nerdów w kitlach zarobią także na nerdach z pryszczami i zarostem na szyi. Głupie to jak but, moim skromnym zdaniem, ale do sprzedaży wprowadzili (uwaga!) wirusy komputerowe.

Nie mam pojęcia, skąd wytrzasnęli ich wygląd, albo inaczej: co palili wymyślając go. Jedno jest pewne: płakałem ze śmiechu, gdy je wypakowywałem. 

Dobra, zacznijmy lajtowo. Uwaga, Panie i Panowie... <werble>
KOŃ TROJAŃSKI.

oraz jego wersja w breloku:


Nie wiem co to jest, ale wygląda jak produkt miłości grabi z oponami. Swoim beznamiętnym spojrzeniem wywołał u mnie szczerego heheszka. Za to jego kuzyn Robak po prostu mnie zatomizował; Panowie designerzy,

CO_WYŚCIE_KURWA_MYŚLELI.


Przez przypadek dostaliście wagon chińskich sex toyów, które jakiś geniusz postanowił po drobnych przeróbkach spieniężyć, czy serio Waszą inspiracją do zaprojektowania Robaka był jebany korek analny?


Nie no, rewelacja, brelok do kluczy z funkcją wsadzenia go sobie w dupę. How practical! A może to ja po prostu jestem zboczony? 

Ale nie. Potem przyszedł czas na pluszową wersję Robaka. W tym momencie autentycznie rozbolała mnie przepona. Czy to jest efekt jakiegoś przegranego zakładu, czy może jednak teoria zagubionego wagonu nie jest wcale taka głupia?


Jedno jest pewne - przedstawiciele firmy produkującej Fleshlighty już szykują pozew.


Dotarłeś tu? Bardzo mi miło, naprawdę. Jak już tak dobrze Ci idzie, to możesz w przypływie szczodrości polajkować fanpejdż, albo chociaż zostawić komentarz. 


BONUS:



Zszywaczozaurus Rex (Japierdolia Chujebbi)

poniedziałek, 20 października 2014

Serio? JA to napisałem?


A właśnie, że tak, prawie pięć lat temu. 


Kupa tekstu, do tego tak nerdzkiego, że nie będę jej tu wpychał na siłę.

Jeśli jesteś komputerowym oldboyem, CD-Action jest Ci tematem znanym, a gry zapomniane/szpetne/stare zamiast pogardliwego prychnięcia prędzej wywołują łezkę w oku, zapraszam na stronę 31.


Good times. Trochę żałuję, że nie pisałem potem nic więcej, z drugiej strony mój tekst załapał się na ostatnie podrygi dobrego Action Maga, który w konwulsjach ducha wyzionął niedługo później.


Fun fact: ten .pdf wylądował na płycie dołączonej do czasopisma o nakładzie 135.000 egzemplarzy.


Właściwie to niewiele się zmieniło; zdania ciut dłuższe, bełkot jakby cięższy, wszędzie ten jebany festiwal słowa "festiwal" i jeszcze se fejsa panicz pierdolony założył:

https://www.facebook.com/bomogeblogspot

środa, 15 października 2014

i live in bydgoszcz

~z pamiętnika studenta pracującego po godzinach w anglojęzycznej księgarni~

1) Kawa z ekpresu jest pyszna, ale ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu, okazało się, że kubek po umyciu przed wstawieniem do ekspresu zdecydowanie lepiej jest WYPŁUKAĆ, . "Nieźle się dziś spieniła, chyba w końcu odkamienili ekspres". Ale żeby miętowy, słony posm- FFFFFFFFFFUUUUUUUUUUU-


2) Nie każdy posiadacz pięknego, nordyckiego imienia Gunnar cieszy się, gdy sprzedając mu książki mówię mu, że w Niezniszczalnych był Gunnar Jensen, grany przez Dolpha Lundgrena, i że był zajebisty, i że strzelał. Przeklęte lekarskie wannabee, ten człowiek ma doktorat z chemii obroniony na MiT. Peasants.


3) Tak jak wyżej wymieniony Gunnar, Norwegowie to około połowa klientów miejsca, gdzie pracuję. Właściwie robią to wszyscy posługujący się jakimś egzotycznym językiem, ale akurat mieszkańcy Półwyspu Skandynawskiego są w tym wyjątkowo bezczelni. O co chodzi? 

Ano, chodzi o jawny i zupełnie nieskrywany code-switching. Zawsze, gdy przychodzą w grupie, prędzej czy później (szczególnie w momencie, gdy podaję cenę) zmieniają język na ojczysty, prawdopodobnie żebym nie słyszał tego, że drogo, że mam krzywy ryj, że ile ten chuj sobie zażyczył, że u pirata będzie taniej, a w ogóle to lepiej ściągnąć z chomikuj. Zawsze, gdy taka sytuacja ma miejsce, patrzę się na nich z uśmiechem, wstukuję coś w komputerze, okazjonalnie zderzę się z nimi wzrokiem. Czasami nabierają wątpliwości: czy ten gość nas aby na pewno nie rozumie? Oczywiście, że NIE rozumiem tego festiwalu litery "h" you people call a language. Ale tego nie musicie wiedzieć.

Jedna rzecz jednak sprawia mi ogromną radość - rzucenie im na odchodne, wypowiedzianego poprawnie fonetycznie i gramatycznie "DO WIDZENIA!" po norwesku, czyli melodycznego "hade bra", które zaciągnąłem gdzieś z internetów. Niektórzy się uśmiechają i cieszą. Natomiast absolutnie bezcenne jest przerażenie w oczach tych, którzy pierdolili mi nad biurkiem rzeczy, których nie chciał bym usłyszeć jako istota ludzka, tudzież pracownik miejsca, którego politykę głośno werbalizują. Najśmieszniejsze były 3 niebrzydkie, ale zdecydowanie zbyt hałaśliwe i zbyt "flashy" laski, które przyszły i 90% czasu spędziły na głośnych rozmowach i śmiechach w swoim języku. Ich reakcja na moje "do widzenia" z szelmowskim uśmiechem: OMAAJGOOOOOOOOOTTTTTT...! + pisk, purpura na twarzy i szeroko pojęta teleportacja. Hehe. 



4) Może i moja babcia na mikrofalówkę mówi "cieplarka" i 2 lata uczyła się pisania smsów, ale goddamit, w porównaniu z niektórymi klientami to błyszczy skillami jak haker na usługach pentagonu. Dzwoni telefon, klientka nie umie obsłużyć sklepu online, mówi potwornie łamaną angielszczyzną i ogólnie to jestem pod ogromnym wrażeniem tego, że jest w stanie samodzielnie oddychać. Kilka kwiatków:

- próbuję podyktować jej maila: "allright, now the at-sign"... I shit you not, wytłumaczenie jej czym do kurwy nędzy jest MAŁPA, jak ją wyprodukować, znaleźć i ogarnąć życie zajęło mi jakieś kilka minut.

-klientka dyktuje mi maila, literując: 
- "R, like Robert, E, like elephant, B, like.... <lag> <more lag> like dog!!"
- Like dog?!
- Yes, like dog.
- B? Like dog???
- Yes. 
- Maybe more like Barbara?
- No, like dog!
- ...

Po grzecznym uświadomieniu jej, że dog rozpoczyna się na literę d, nie b, klientka przyjeła moją wersję. Zaraz potem wysłała mi dane do wysyłki.

-klietka dzwoni co 5 minut pytając, czy podyktowany w wielkich bólach adres mailowy i pchnięte w jego kierunku 6 maili wreszcie dotarły. Gwałcę klawisz F5, maila brak. Dzwoni ponownie za 10 minut. Okazało się, że nie była podłączona do internetu, dlatego żaden mail od niej nie wyszedł i każdy wysypał error, ale nie wiedziała, co on oznacza.

- finally, jest i mail. Patrzę na adres do wysyłki i nie wierzę_jebanym_oczom:

Imię i Nazwisko
<podany mail, wysłany z tego samego maila>
numer telefonu
i live in bydgoszcz




i live in bydgoszcz

i live in bydgoszcz

i  l i v e   i n   b y d g o s z c z

Już, kurwa, wysyłam paczkę z jebitnym napisem BYDGOSZCZ, zostawią ją w ratuszu albo w geograficznym środku miasta. Siema Bydgoszcz, słuchaj, nie przyszła jakaś paczka? No, był gość z UPSu, zostawił coś portierowi koło blachy z nazwą miasta na wieździe, ogarniesz? Tak, dzięki Stary, lecę.

A może polub fanpage? https://m.facebook.com/bomogeblogspot


wtorek, 7 października 2014

Wrzesień

Wiesz stary, właściwie to nadal nie wiem, czy wolałbym, żebyś pozostał w niebycie przełożonej kartki kalendarza naściennego, czy może wrócił na chwilę i przypomniał mi, że jednak miałeś miejsce.


Wkurwiałeś mnie niemiłosiernie momentami; miałem Cię dosyć to the point, że jakbyś nagle stanął w ogniu, to zastanawiałbym się dobrych parę minut, czy ugasić Cię wodą, czy podlać benzyną.



Trzynasty września, moje urodziny. Wesoła gromadka bliskich mi ludzi po raz kolejny nie zawiodła. Przyszli, wypili ze mną przemysłowe ilości alkoholu, wdeptali chipsy w dywan, a potem zostawili z tym syfem. 10/10 would party again. Dostałem także najlepsze, najbardziej spersonalizowane prezenty na świecie; żaden generic shit z Flo. This girl http://smallergod.deviantart.com/ i stojąca za tym ekipa spiskowców are fucking amazing. Było ich jeszcze trochę, ale gify wrzuca mi się tu fatalnie, tak samo jak szerokie, horyzontalne obrazki. Anyway, oto level milion artwork, który dostałem na koszulce. I live for this shit <3





Nastrój zepsuł mi trochę codename: Janusz, który następnego ranka, gdy kaca miałem jak Pałac Kultury, zgwałcił dzwonek, po czym oznajmił, że moi opuszczający imprezę goście "rozkradli kwiatki". Faktycznie ubyło kwiecia, które jego całkiem ogarniająca małżonka rozstawiła na korytarzu przy windzie. Nijak jednak nie mogę pojąć, skąd w głowie tego człowieka narodził się niczym pierdolony Uruk-hai z rzeki gówna pomysł, że moi a) nawaleni b) dorośli c) kulturalni d) spieszący się na nocny transport e) zrelaksowani goście mieli by ochotę grabnąć pod pachę jego zasuszone, parchate badylodendrony czy inne kwiaty paproci i z dziką radością spierdolić z tak wspaniałym łupem w siną dal. Get your shit together.

Anyway, obroniłem się.


3 lata, plus jeden nadprogramowy rok. Niepewność i powątpiewanie, że kiedykolwiek to gówno dojdzie do skutku. Tak sroga sinusoida porażek i sukcesów, że w międzyczasie mógłbym startować na fizykę, czy też matmę. Dopiąłem to, jakimś cudem. Obydwie kostki skręcone jakieś siedemnaście razy podczas festiwalu lecących mi pod nogi kłód, które w znakomitej większości załatwiłem sobie sam. Reszta to biurokratyczne szambo i nieboniemizm nieprzychylnych. Funny shit, że do samego końca nie wierzyłem, że może to mieć kiedykolwiek miejsce. Wychodząc z sali, po tym jak chwilę temu dłoń podczas nadawania tytułu zawodowego uścisnął mi prof dr hab super hiper, nie miałem zielonego pojęcia, czy to sen, czy morze Fanty. Wyjść z budynku, wcisnąć guzik na detonatorze a'la "cool guys dont look at explosions", czy paść na kolana i skasztanić się w majty ze szczęścia? Wrześniu, ah wrześniu, cóżeś Ty za Pani.


Adoptowaliśmy z dziewczyną kota. Roczny pokracznik w kolorze czarno-szylkretowym. Szorstkie futro, eks-mama, od- masakrowana, robaczona & ratowana. Feels good, polecam. Dobry kompan. 


Co nie zmienia faktu, że mała dziwka w ramach bycia ciężko przestraszoną wgramoliła się pod zabudowaną wannę; szukanie kota zajęło pół dnia, a na moją akcję wyciągnięcia jej z tych kazamatów nienawiści zużyłem całą zasraną manę. Z radości, że ją wydobyłem, miałem ochotę ukręcić jej łeb. Przez sekundę. Zdjęcie zrobione na teleskopowym wysięgniku zwanym dalej ramieniem, wsadzonym w festiwal budowlanej fuszery, zwanej dalej obrzydliwą klapą dającą dostęp do syfonu.



Zająłem drugie miejsce w konkursie jedzenia ostrego żarcia. Biorąc pod uwagę ostrość potraw (w skali scoville'a Tabasco ma około 6.000, piąty etap konkursu miał około 2.000.000, do the math), jestem całkiem zadowolony z efektu końcowego. Oddałem pierwsze miejsce, czego z perspektywy czasu odrobinę żałuję. Z drugiej strony, miejsce pierwsze i bodajże piąte lokal opuściły w światłach nie fleszy, a koguta na dachu karetki. Ja po prostu porzygałem się w domowym zaciszu, do którego dotarłem na własnych, choć ciut galaretowatych nogach.


Tak czy inaczej, paliło jak skurwiel. Tego dnia dostałem tylko 3 copypasty o jedzeniu ostrego żarcia. Swoją drogą, chyba wyleję na nią wiadro pomyj na łamach tego bloga. 

Dostałem się na specjalizację tłumaczeniową - konferencyjną. 8 osób na rok. Shit is awesome, ale cieszy mnie w taki sam sposób, co mój licencjat. The sacrifices were too high, lol. Dużo pracy przede mną, ale gdzieś za horyzontem, niczym "zespół R znowu błysnąąąąą-" miga mi ta wizja, że wreszcie, po 4 latach, zacznę robić na tym wydziale coś, co mnie interesuje. Hope it was worth the fucking wait.

Starczy tego shitstormu uczuć ambiwalentnych; jeśli tu dotarłeś - dziękuję, serio. Powiedziano mi, że fejsbuk jest całkiem skuteczną metodą na dotarcie do trochę szerszego grona, co nie ukrywam, brzmi fajnie. Jeśli masz ochotę znosić te niespecjalnie częste powiadomienie w feedzie czy też na wallu: polajkuj, a może później stracę do tego zapał ;) Fanpejdż jest mocno eksperymentalny, toteż nie widzi mi się na chwilę obecną promowanie go poprzez swój własny profil. Tylko tu będzie na razie link do niego, lets see how many people made it that far. Absolutnie nic tam na razie nie ma, ale jeśli będzie to miało ręce i nogi - na pewno to ogarnę. Give it a chance ;-) 










wtorek, 9 września 2014

Jak to, kurwa, odcięliście nam prąd?!

Yep.
źródło: lol, Super Express

Godzina 11, siedzę w kop-robo(cie), do której dotarłem jakieś 60 minut wcześniej rowerem. Dzwoni współlokator.

-Karol, a wiesz może, czemu nie mamy prądu w domu?

O ile dobrze pamiętam, był jeszcze godzinę temu, gdy nonszalancko korzystałem z wszystkich jego dobroci, traktując energię elektryczną przepływającą przez mój czajnik, suszarkę i komputer jako prawo, a nie dobro nabyte. 

-Bezpieczniki wyjebało w przedpokoju, weź taboret i je obczaj.

-Z bezpiecznikami wszystko ok, główny też, a sąsiedzi mają prąd i na klatce też wszystko chodzi.

Szkkurwww. Google, spółdzielnia, numer, dzwonię.

-My nic nie wiemy, może Pan zadzwonić do naczelnego elektryka tutaj u nas.

Dzwonię do naczelnego elektryka tam u nich.

-Wie Pan ja już tam pół roku nie robię u złodziei, ale ten gość teraz robi za mnie (podaje numer)

Dzwonię do tego gościa co robi teraz za niego. Numer martwy.

Fuuuuuuuuuuuuuuuck, dobra, dzwonię do dostawcy prądu. W ramach ochrony danych osobowych (po prostu nie chcę, żeby mnie pozwali) nazwijmy ich roboczo Srenea.

-Dzień dobry z tej strony Imię i Nazwisko, a.k.a. Babka #1 z działu obsługi klienta firmy Srenea, jak mogę pomóc?

Po opowiedzeniu jej swojej smutnej życiowej historii, Babka #1 wprost oznajmiła przy akompaniamencie rytmicznego stukotu w klawiaturę, że odcięli nam prąd.

Patrz tytuł wpisu.

Ano, kurwa, tak to! I miała rację. Tak to niestety jest u osób średnio zorganizowanych; myśli się o jakimś szicie do zrobienia tak długo, że po czasie mózg odhacza tę pozycję z to-do listy. Żeby jeszcze chociaż była zrobiona.

Rzuciłem się do kompa i jak najszybciej zrobiłem przelew.

Dzwonię. Odbiera Babka #2.

- Czy ja mogę prosić o przełączenie do Babki #1?

- Nie, proszę Pana, my tutaj nie przełączamy.

Okazało się, że muszę do godziny 15stej wysłać im potwierdzenie przelania im kwoty 258 zł i 20 gr. Jest 14sta. Luzik. Wysyłam. Podobno miałem od razu dostać odpowiedź mailem. 14:30, nie ma. Dzwonię. Odbiera Babka #3. Znowu opowiadam jej całe to gówno. Ok, spokojnie, mail zaraz pewnie będzie. Przelał Pan 258,60, tak?

Ejejejej, jakie SZEŚĆDZIESIĄT GROSZY? Miało być dwadzieścia!

Oj, to Babce #2 musiało się pomylić... Wie Pan, ale tu procedury, więc musi Pan przelać nam te....


Nie kończ.

Przelałem jebane 40 groszy i wysłałem potwierdzenie. 14;50. Zero odzewu. Dzwonię. Odbiera Babka #4. Podminowany mówię jej, jak sprawa wygląda. Wie Pan, to może coś z tym mailem jest nie tak? Może Pan wysłać z innego?

TAKMOGĘOCZYWIŚCIEJUŻZARAZBŁAGAMNIEROZŁĄCZAJSIĘBOTŁUMACZENIA TEGOPORAZKOLEJNYNIEZNIESE

Bang! Obydwa potwierdzenia poszły dla odmiany z dżimejla. Piętnasta. I jak, są? Nie, proszę Pana, nie ma. Już po 15, nie ma szans na prąd dzisiaj.

Gotuję się w środku. Przed oczami wizja rozmrażania lodówki i zamrażarki, braku światła, prądu, Internetu, ciepłego jedzenia. 15:15. Nie mam nic do stracenia, dzwonię jeszcze raz. Odbiera Babka #5. Biorę siedemnaście głębokich oddechów i opowiadam. To wie Pan co, ja Pana przełączę do naszego kolegi, on się najlepiej na tym zna.

(!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!)


... jakaś część mnie umarła. Jak to_mnie kurwa_przełączysz. To wcześniej się nie dało? 

Opowiadam gościowi co jest grane. Straciłem wszelką nadzieję, W głowie mam wizje polowania na osiedlowe zwierzęta dzidami, rozpalania ognia na środku pokoju krzemieniem i bicia się ze współlokatorami na patyki o dominację w stadzie. 

Wie Pan, moment, sprawdzę. Minęła minuta. Proszę Pana, najmocniej przepraszamy! Od dwóch dni mamy tu zapchaną skrzynkę, nic nie pobiera! Że też nikt wcześniej z Pańskich rozmówców nie zauważył... Przyszły wszystkie maile od Pana. Wszystko się zgadza, dzisiaj oczywiście już nic z tego, ale przesunąłem Pana na początek listy oczekujących na podłączenie, jutro będzie. Opłata za ponowne przyłączenie wynosi 100 złotych


...i będzie dołączona do następnej faktury. Dziękuję Panu bardzo, do usłyszenia!



BONUS:

Prąd wrócił jakimś cudem o 18stej. W międzyczasie, korzystając z okazji, rozmroziliśmy lodówkę i zamrażarkę, ale nie było co zrobić z kupą mrożonek, które szlag by trafił. Pomyślałem: pójdę do sąsiadki. Bardzo miła starsza Pani, o której zawsze mi się wydawało, że te parędziesiąt lat temu była zajebistą dupą. 

Do dziś ma fajne cycki.

Ja w dresach, zmęczony, trzymam worek pełen kiszących się już powoli we własnych sikach mrożonek. Otwiera jej mąż. Zza trzymającego drzwi na szerokość łańcucha łypie złowrogo na mnie Janusz. 

- O co chodzi?
- Przepraszam, czy jest może Pańska małżonka? 
- Eeeeeeeee...y..........nie ma.
- Aha, no dobrze, wie Pan, my tu awaria prądu, mrożonki, szkoda wyrzucać, blablabla...
<z kibla wychodzi w międzyczasie jego żona, gość chcę ją ukryć poprzez przymknięcie drzwi i uciszenie jej>
- CO TAM HENRYCZKU, KTO TO TAKI?!
(...o Ty stary capie jebany Ty)

Zniesmaczony patrzę się na Henryczka, on patrzy się na mnie, po około 6 sekundach patologicznie wręcz niezręcznej ciszy, Henryczek wypala:

-No, okłamałem Pana. Myślałem, że jesteś Pan jakiś Jehowy czy coś.


czwartek, 21 sierpnia 2014

Dożywotnia gwarancja? Bez paragonu? Ale że jak?

Mówi się o benzynówkach Zippo, że naprawdę trzeba się postarać, żeby którąś uszkodzić. Jest to stwierdzenie jak najbardziej prawdziwe. Zapalniczki Zippo są w stanie przeżyć upadki, rozjechanie, utopienie, całkowite podpalenie i długotrwałe wystawienie na mróz; sprawdziłem każdą z opcji, oczywiście przez przypadek.

Fine, głupotę.

Mosiężna, wytrzymała obudowa, a przede wszystkim maksymalnie uproszczona konstrukcja skutecznie chronią zapalniczkę przed różnymi uszkodzeniami.

No, chyba, że jesteś Sebastianem.

(raczej odradzam fullscreen, quality - shit)


Zastosowanie odpowiedniej siły kinetycznej, lub jak kto woli: jebnięcie o beton podczas gwałtownej ucieczki od niespodziewanie odpalonej fioletowej racy dymnej skutecznie wyłamuje zawias (1) oraz wygina komin (2). Well, shit happens.


Co ciekawe, to wciąż nie powstrzymało zapalniczki przed działaniem; niestety, niedomykająca się obudowa i luźne w skutek wygięcia komina kółko trące sprawiały, że zapalenie szybko odparowującej (przez nieszczelność) benzyny było utrudnione. 

Ale czekaj, czekaj? Czy one wszystkie nie mają dożywotniej gwarancji?

Ano, mają, i to jaką. Niepotrzebny Ci paragon, niepotrzebny dowód zakupu ani oryginalne opakowanie. Jedyne, czego do szczęścia trzeba, to truchło  oryginalnej zapalniczki. 

Może być złamane, postrzelone, rozpierdolone w drobny mak w Wielkim Zderzachu Hadronów, który takowej funkcji prawdopodobnie nie oferuje - you name it. Byle logo wraz z numerami seryjnymi były widoczne.

Tak naprawdę najgorsze, co może spotkać zapalniczkę Zippo to jej zgubienie; chyba, że zdarzyło Ci się wcześniej przypadkiem stopić metalowy przedmiot w kieszeni lub rozbić go na atomy.

Jako, że palaczem jestem zdecydowanie okazjonalno-imprezowym, nie spieszyło mi się do przywrócenia funkcjonalności mojej zapalni. Prawdę mówiąc, to nie chciało mi się ruszyć dupy, żeby ją wysłać. Ale że od marca tego roku pracuję w miejscu, które na wyposażeniu ma pierdylion kopert i materiałów biurowych, a do tego sąsiaduje w śmiesznej odległości z pocztą - ok, let's do this shit.

Zapalniczkę trzeba osuszyć z całej benzyny, jeśli trzeba to umyć ze śladów miejsca zbrodni i spakować do zwykłej koperty bąbelkowej z dołączoną w środku kartką z podanym adresem zwrotu. Do tego drobniaki na przesyłkę.

And that's it. Koniec roboty.



Fajną filozofię mają.

We don't make that promise lightly. We know that behind every Zippo product sent for repair is an owner depending on our promise to get it back in working order. Whether a lighter is five years, 25 years, or 50 years old, it will serve as a dependable source of flame for years to come. We guarantee it.

Your lighter will be repaired at no charge and returned promptly to you usually within 4-5 weeks.

Uszkodzoną - naprawią. Zniszczoną - wymienią. Bez wyjątków. Na powrót mojej zapalniczki czekałem 4 tygodnie z hakiem.



...cokolwiek.

Co ciekawe, w środku niewielkiej koperty, była... 

...znana mi niewielka koperta. A w niej:


Long time no see. 

Oryginalna obudowa z przyspawanym nowym zawiasem. Wkład zupełnie nowy, razem ze świeżutkim  knotem, kamieniem i wypełnieniem.


I mean, how cool is that? Pretty cool. Dobrze było ponownie usłyszeć to legendarne wręcz "klik".


Yep that was me.

Właściwie, to w tym momencie mógłbym ją rozjechać walcem, wpakować w tę samą kopertę, wysłać za te 9 zeta do Niemiec i czekać, aż odeślą mi nową. 

Zippo są fajne.



sobota, 1 marca 2014

"Deszcz?! Litości, mam tylko 256 mega ramu!"

Rok 2003. 

Świeżo po ukończeniu klasy czwartej, z uklepaną podlizusostwem i kuciem średnią 5-cośtam, bo przecież miałem w nagrodę dostać nowego kompa i pojechać na wakacje, jak mi dobrze pójdzie.

...i były to naprawdę dobre wakacje i przepiękna jak na owe czasy konfiguracja: Duron 1,4 Ghz, miażdżące 256 mb RAM i wyciskająca siódme poty z ówczesnego 3D Marka karta GeForce... 2? 4? Jak ty się mendo nazywałaś...?

Nieważne. Wiem, że w 3D Marku było demo a'la Matrix. Było slow-mo. Wreszcie mogłem uruchomić Max Payne'a i Duke Nukem: Manhattan Project. Nie klaciło. Nie sypało błędami. Badass. 

Skądś załatwiłem spiraconą wersję GTA: Vice City. Ależ to był sandbox. Do dziś niepobity klimat kolorowych lat 80-tych, które tak ukochałem. Ogromna kopalnia frajdy i popkulturowych odniesień. Gra, którą się odpalało, po to, by w nią grać. Bez achievementów, nawet bez konkretnego celu, bez multi. 

Cieła czasem, oj cieła. Szczególnie, że Windowsa Millenium (ehehehhe) skutecznie zasyfiłem jak okolice śmietnika w moim pokoju.

"Deszcz?! Litości, mam tylko 256 mega ramu!"

Aż musiałem go wyłączać kodami. 

Ale się grało. Stacjonarka za kupę kasy, kobylasty monitor CRT. Mamo, mogę pograć? 


Rok 2014. 

Przyszedł czas na zmianę telefonu. Bo oferta dobra, bo lubię T-Mobile, bo stały klient, bo poprzedni w afekcie rozjebałem o chodnik. Smartphone z górnej półki, bo pancerny, szybki, ze sporym wyświetlaczem i bo za mniejsze pieniądze daje radę czemukolwiek, co wypierdziało Apple.

Koniec końców to jednak telefon. Granie na handheldach mi dość skutecznie przeszło - PSP leży i obrasta kurzem od lat, na poprzednim telefonie tylko kretyński Flappy Bird.

W dziale na thepiratebay szukam płatnej wersji jednej z apek do skanowania OCR. Patrzę:

Vice City.

TO Vice City :D ? Wow. 

No tak, nic dziwnego. Całe lata temu wyszło na PSP przecież, choć brzydkie i toporne. Liberty City Stories bodajże, zupełnie mnie minęło.

Pobrałem, odpaliłem.

Ja wiem, że to nikogo już nie dziwi w dzisiejszych czasach; ot, wialkie mi halo, gra 3D na telefonie. Nawet i mnie to nie ruszyło, od dawna wiedziałem, że "się da". Czym innym jednak jest być czegoś świadomym, a doświadczyć tego na własne oczy, szczególnie z właściwym bagażem emocjonalnym.

Tak naprawdę to tylko z właściwym bagażem emocjonalnym.

Gra ruszyła, jak żyleta. Na najwyższych ustawieniach obejrzałem pierwszą cut-scenkę z "Broken Wings" Mr Mistera w tle. Wsiadłem w zaparkowanego pod biurem Kena Rosenberga Admirala i pojechałem jak ostatni pirat drogowy do pięknie oświetlonego nocą hotelu Ocean View, gdzie powitała mnie w recepcji znajoma piosenka i klimatyczna, kręcąca się różowa kaseta robiąca za save point.

Niech będzie, byłem po dwóch piwach. Oderwałem wzrok od wyświetlacza. Coś mną trzepnęło po prostu.

Ile to już? Jak to wyglądało te 11 lat temu? JEDENAŚCIE!? Matko.

Gra na dwóch płytach, błogosławieni Ci, co mieli "wypalarki", "opiekacze" (nagrywarki CD) i płyty mogli przegrać w locie. Kurwa, gimby nie znajo. Dziś pobrać Vice City to kwestia 2 minut na obecnych łączach, wliczając wciśnięcie "pobierz", czy kliknięcie innego magnet linka. W 2003 przez dwie minuty to ja słuchałem jak mój modem wygrywa mi "the song of his people", piszcząc wyrytą przeze mnie jak amen w pacierzu melodię, radośnie migając diodami i doprowadzając moją Mamę do szewskiej pasji, bo cholerny telefon znów nie działa.

Zainstalowała się? Bez błędu, choć płyta porysowana, bo przechodziła z rąk do rąk? Uff. Odpalamy! Pójdzie? Ach, no tak, crack jeszcze. Ty, jak to się robiło? Łaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaał, co graaaaafaaaaaaaaa... Ale fajne auto, wygląda na szybsze od mojego. Lepiej ukradnę. A nuttertools daje Ci miniguna! 

And here I am. Urządzenie ważące 170 gram. Składające się w jakichś 70% z wyświetlacza i baterii. Plus trochę krzemu, szkła i alluminium. Żeby to tylko do grania służyło... Choćbym się skichał to nie wymienię nawet połowy jego funkcji.

A że skurczybyk wodoodporny to już w ogóle jakiś żart jest.

Nie potrafię tak dobrze nazwać tego, co czuję. Potrafię tylko iście modernistycznie przenieść się błyskawicznie wspomnieniami do własnego umysłu sprzed 11 lat i równie szybko teleportować się z powrotem do chwili obecnej. Trochę tak, jakbym patrzył na dwie fotografie tego samego miejsca; jedno sprzed bardzo wielu lat, drugie dużo bardziej aktualne. Mogę porównać to uczucie do trzymania tych zdjęć w dłoniach i przeskakiwania oczami z jednego na drugie.


W gruncie rzeczy, to nawet nie do końca wiem, o co takiego mi w tym momencie chodzi?


Jaram się technologią? Tym, że względnie ogromnych rozmiarów maszynę zminiaturyzowano do setki razy mniejszego, wielokrotnie wydolniejszego, płaskiego bzdeta? Że obsługa i zabawa w tę grę sprowadza się do poklikania w obrębie kilkunastu cm2 i mazania kciukami po ich płaskim obliczu?

Tym, że mimo tylu lat od upłynięcia premiery Vice City nadal się trzyma, ma status legendy, ocieka klimatem i z każdym moim do niej podejściem wyławiam kolejne smaczki? I nadal dobrze mi się w nią gra, mijając jak się okazało znane na pamięć lokacje i przypominając sobie co lepsze kwestie bohaterów? Go get some sleep, he says.

A może chodzi o to, że 11 lat minęło szybko jak skurczybyk, choć w międzyczasie tak naprawdę wydarzyło się kosmiczne wręcz dużo? Że mimo tej przepaści nadal potrafię wrócić do tych czasów tak dogłębnie i z taką immersją (to chyba kalka z angielskiego), że gdy przestaję o nich myśleć, to aż muszę potrząsnąć głową i mrużyć oczy, jakbym budził się ze snu? 

Albo podświadomie jara mnie to, że w przeciągu kilku minut dokonałem kradzieży, "instalacji" metodą kopiuj-wklej i uruchomienia gry, przy której zdobyciu trzeba się było kiedyś trochę natrudzić?

Cholera, nie mam pojęcia. Dużo tego wszystkiego. Pozostaje mieć nadzieję, że nie jestem w tych spostrzeżeniach sam i może ktoś czytający ten zrzut przemyśleń, mimo jego toporności i niezdecydowania, będzie wiedział, o co chodzi?

Ciekawe, jak bardzo z politowaniem będę patrzył na tę notkę za kolejne 11 lat. Co będzie przedstawiała trzecia fotografia?

http://www.youtube.com/watch?v=n4RjJKxsamQ&feature=kp