czwartek, 20 listopada 2014

Mojżesz, dla przyjaciół Hajs Podróżny.

~z pamiętnika studenta pracującego w anglojęzycznej księgarni 2.0~

1) Ekspres do kawy. Ah, popatrz Stary, znowu o Tobie. Trudno się tak naprawdę dziwić, jesteśmy w końcu ze sobą tak blisko. Dzięki napisom na Twoim blaszanym, błyszczącym obliczu dowiedziałem się, że jesteś adoptowany (wynajmowany od firmy dostarczającej wodę), a Lavazza miał na imię Luigi. The more you know.

Niestety, nie zawsze jest tak kolorowo jak na Łazarskim. Nikt na świecie nie parzy kawy dłużej niż ten urodzony z bezmózgowiem nieślubny syn RoboCopa z Terminatorem. Tym bardziej, że cieknie, a więc część wrzątku z jego elektroniczno-hydraulicznych trzewi ląduje w zbiorniku na zużyte kapsułki, czym doprowadza mnie do szewskiej pasji, bo muszę regularnie te ścieki wyrzucać. To, co tam powstaje wykręca momentami mordę jak wizyta w samobieżnym kiblu Przewozów Regionalnych: ciepło+fusy+woda+weekend = ouch.mp3. Z przerażeniem zaglądam do rezerwuaru, którego to zawartość czasami złowrogo na mnie łypie i mówi "mama".

2) Dwa posty temu pisałem o klientce, która jako swój adres podała mi "I live in Bydgoszcz". 

Ja się pośmiałem, Wy się pośmialiście, po czym sam zjebałem tak bardzo, że gdyby istniało z tego nagranie na YT, to goniło by Wardęgę w ilości wyświetleń.

Dziewiąta rano. Właśnie siorbię kawę którą do kubka wysikał mi Luigi. Z tego co pamiętam, dość dodupnie spałem tej nocy. Z powolnego letargu zakłócanego tylko rytmicznymi klikami myszy komputerowej wyrywają mnie otwierane drzwi wejściowe, które z łoskotem uderzają w o wiele za duży dzwonek zamontowany nad framugą. Kurwa, równie dobrze mogły by detonować granat; ich dźwięk jest równie przyjemny co hamujący pociąg wypełniony samicami Wookich rodzących wuwuzele.

Wchodzi znany mi klient. Spoko gość, pulchny nowojorczyk o arabskich korzeniach, jak zwykle na wiecznym wyjebaniu. Ubrany w dresy, głupawego snapbacka, na uszach słuchawki z których słyszę jakieś przebijające się hi-haty ze starej techniawy. Jakieś 15 minut wybiera, pyta się mnie o różne rzeczy, bo czym koniec końców decyduję się na dwie książki. Pyta się jak mam na imię. Odpowiadam mu, chcę zapytać o to samo, ale przerywa mi jego dzwoniący telefon. W międzyczasie finalizuję transakcję, a gość kończy rozmawiać.

Ja: Cash or card?
On: Card, I don't have enough money on me.

Gość podaje mi swoją kartę. Biorę ją do ręki, odwracam, sprawdzam datę ważności i jak zwykle z ciekawości czytam imię.

Znakomita część naszych klientów to obcokrajowcy, niektórzy o bardzo egzotycznych, trudnych do wypowiedzenia imionach. Spoglądam się na gościa i pytam:

-How should I pronounce your name? Czrewor? Czrawel?

Typ patrzy się na mnie z niedowierzaniem. Kilka dobrych sekund patrzymy się sobie w oczy, buforuję, w międzyczasie na moim czole wyrasta coś takiego:


On: Moses. Or Mo. Or Travel Money, for friends.

Yep, I did that.

3). Wielkie mikroby. Handlujemy pluszakami przedstawiającymi różne mikroby, wirusy, bakterie i inny syf. Jakimś cudem sprzedają się jak ciepłe bułeczki, mimo wysokiej ceny. Mowa o czymś takim:

Kupują to zazwyczaj studenci medycyny, lekarze i farmakolodzy, chyba tylko po to, by móc powiedzieć coś w stylu "na urodziny Grzesiek dostał ode mnie HIV xDDDD". Z przyczyn oczywistych zapas małych, mięciutkich wirusów Ebola w ostatnich czasach wyprzedał się na pniu. 

W każdym razie, autorzy Giant Microbes stwierdzili, że będą kuć żelazo póki gorące, i oprócz nerdów w kitlach zarobią także na nerdach z pryszczami i zarostem na szyi. Głupie to jak but, moim skromnym zdaniem, ale do sprzedaży wprowadzili (uwaga!) wirusy komputerowe.

Nie mam pojęcia, skąd wytrzasnęli ich wygląd, albo inaczej: co palili wymyślając go. Jedno jest pewne: płakałem ze śmiechu, gdy je wypakowywałem. 

Dobra, zacznijmy lajtowo. Uwaga, Panie i Panowie... <werble>
KOŃ TROJAŃSKI.

oraz jego wersja w breloku:


Nie wiem co to jest, ale wygląda jak produkt miłości grabi z oponami. Swoim beznamiętnym spojrzeniem wywołał u mnie szczerego heheszka. Za to jego kuzyn Robak po prostu mnie zatomizował; Panowie designerzy,

CO_WYŚCIE_KURWA_MYŚLELI.


Przez przypadek dostaliście wagon chińskich sex toyów, które jakiś geniusz postanowił po drobnych przeróbkach spieniężyć, czy serio Waszą inspiracją do zaprojektowania Robaka był jebany korek analny?


Nie no, rewelacja, brelok do kluczy z funkcją wsadzenia go sobie w dupę. How practical! A może to ja po prostu jestem zboczony? 

Ale nie. Potem przyszedł czas na pluszową wersję Robaka. W tym momencie autentycznie rozbolała mnie przepona. Czy to jest efekt jakiegoś przegranego zakładu, czy może jednak teoria zagubionego wagonu nie jest wcale taka głupia?


Jedno jest pewne - przedstawiciele firmy produkującej Fleshlighty już szykują pozew.


Dotarłeś tu? Bardzo mi miło, naprawdę. Jak już tak dobrze Ci idzie, to możesz w przypływie szczodrości polajkować fanpejdż, albo chociaż zostawić komentarz. 


BONUS:



Zszywaczozaurus Rex (Japierdolia Chujebbi)